Teoretycznie mamy jeszcze lato, a w praktyce za oknem widoki co najmniej listopadowe, więc na razie odpuszczamy sobie pikniki na wiosce.
Jeśli aura będzie łaskawszą, rozważamy pod koniec września lub na początku października jakieś ognisko z ziemniaczkami, na zakończenie sezonu, ale coś mi mówi (intuicja lub urojone głosy przodków), że ten plan niekoniecznie musi się udać. Nie jestem fanką pikników w ulewie, może stąd nieco sceptyczne nastawienie, ale zobaczymy.
Niedawno przyjechała firma, nawierciła tu i ówdzie, wstrzyknęła specjalną substancję i teraz mury powolutku się osuszają.
Milord od czasu do czasu wyrywa się z city na wioskę i z radością (oraz zapewne ze śpiewem na ustach) zrywa wewnątrz ze ścian zawilgocone płyty, co by się wszystko osuszyło w miarę skutecznie.
Powolutku, małymi krokami, do przodu.
To znaczy, dążymy do takiego stanu, żeby można tam było przenocować z dzieckiem i kilkorgiem lekko nietrzeźwych znajomych tudzież członków rodziny. Stan upojenia nie będzie obowiązkowy, ale podejrzewam, że ze względu na warunki lokalowe i okoliczności przyrody - może być wskazany :)
O prowiant na spotkania towarzyskie nie musimy się martwić. Na ostatnim (jak na razie) pikniku, znaleźliśmy na posesji prezent od tajemniczej kury:
Musiała tam bywać regularnie, bo - jak mi wyjaśnił Milord - kura znosi jedno jajo dziennie, nie dziesięć.