sobota, 9 marca 2019

Między sezonami


Można powiedzieć, że skończyła się pewna epoka i (jak to bywa z epokami) zaczęła się nowa. Męczący etap pod tytułem „jeździmy tam tylko po to, żeby się pobrudzić przy akompaniamencie zachrypniętego gdakania kur sąsiada” – to już za nami. Nareszcie udało się odpalić życie towarzyskie, czyli zaprosić ludzi, zorganizować rozrywki, przekąski i nawet nikt nie wpadł do studni. Szambo na wszelki wypadek zostało wcześniej zasypane. Zostało zapewnione niezbędne minimum, żeby zaczęło być wygodnie, a nie kłopotliwie: czynna toaleta w domu (plus sławojka na zewnętrznej, ale Milord daje słowo, że wyczyszczona, ze świeżym wapnem w wiadrze, tak dla koneserów bliższego kontaktu z naturą), działająca kuchenka (herbata!), możliwość schowania się lub chociaż młodocianych przed deszczem. Nawet przydał się raz stary telewizor z podłączonym pendrivem, na którym upchnęliśmy kilka bajek… 
Na zewnątrz pod wiatą ustawiliśmy krzesła, fotele i taborety, zsunęliśmy stoliki różnej wielkości, a na kilku cegłach obok wiaty położyliśmy ruszt, co pozwoliło na opracowanie sensownego menu, zwłaszcza w połączeniu z eksperymentalna metodą Milorda na pieczenie ziemniaków w wielkiej donicy wypełnionej gorącym żarem.


Ze względu na powyżej opisane luksusy, w tempie godnym mistrzów realizacji życiowych typu slow, już w sześć lat od zakupienia nieruchomości, udało się w lecie 2018r. kilka razy zorganizować spotkania z rodziną i przyjaciółmi, podczas których młodzież w wieku 2-7 lat zajmowała się dekonstrukcją glinianego pagórka, dłubaniem patykami w ognisku, konsumpcją kiełbas z grilla oraz ogólnie rzucaniem w siebie nawzajem rozmaitymi zabawkami, jak np. kawałek porządnej poniemieckiej cegły lub kępami traw. Dziwnym trafem nikt się nie nudził, nikt nie prosił o bajkę, nie marudził o Playstation, telefon taty czy cokolwiek cyfrowego. Naprawdę – słowo - wystarczy gliniana górka, patyki, kamienie i można bawić się godzinami.

Dorośli w tym czasie grzebali na strychu lub pod wiatą, gdzie Milord przeniósł część klamotów, zapewne celem ekspozycji, wywietrzenia dekad kurzu i ogólnie, żeby odgruzować przestrzeń. Pozostałe sposoby spędzania wolnego czasu w Bogusławicach to spektakularne gubienie lotki podczas gdy w „Padingtona” (szwagrowi zgubiłam ze dwie, a trzecia wpadła na dach), dekadenckie dyskusje w oparach absurdu, dyskretna emigracja wewnętrzna, a także rozważanie przydatności kilku eksponatów z bogatej kolekcji Milorda.
Tak szczerze, to nadal nieco nurtuje mnie ten manekin, ale nie będę drążyć tematu.

Jako że minęło już prawie kolejne pół roku, wybraliśmy się na inspekcję. Oczywiście jakiś czas temu Milord wspominał, że zaczął malowanie, ale nie sądziłam, że kuchnia i pokój są już zrobione, z szafkami i drzwiami od zaprzyjaźnionego osteopaty włącznie.

Podczas każdej wizyty tam wędruję na strych i przekopuję się przez pagórki przedmiotów. Zawsze się znajdzie cos intrygującego, pozornie nieprzydatnego… Tym razem np. obraz upadłych słoneczników z wielkim cycem VanKlompaCzyCoś.

A także żyrandol, drewniany okap, stary koszyk, który przymocuję do bagażnika roweru, poza tym drewniana podstawka, wieszaki na doniczki i piękna, dorodna sztaluga oraz kilka ram.

Poza tym domek stoi, jest coraz bardziej uroczy, w ogóle już nie śmierdzi wilgocią. Teraz zaczyna pachnieć drewnem, remontem i zaproszeniem kolejnych gości. No, jak tylko wiosna rozbuja się na dobre, to się zacznie.
Na koniec wizyty okazało się, że w jednej z walizek spała mucha. Niechcący ją obudziliśmy i pojechała z nami do Wrocławia. Zaszaleje, a potem wróci na wioskę i opowie koleżankom, jak się bawić w sobotę we Wrocławiu.