Można powiedzieć, że skończyła się pewna epoka i (jak
to bywa z epokami) zaczęła się nowa. Męczący etap pod tytułem „jeździmy tam tylko
po to, żeby się pobrudzić przy akompaniamencie zachrypniętego gdakania kur
sąsiada” – to już za nami. Nareszcie udało się odpalić życie towarzyskie, czyli
zaprosić ludzi, zorganizować rozrywki, przekąski i nawet nikt nie wpadł do
studni. Szambo na wszelki wypadek zostało wcześniej zasypane. Zostało
zapewnione niezbędne minimum, żeby zaczęło być wygodnie, a nie kłopotliwie:
czynna toaleta w domu (plus sławojka na zewnętrznej, ale Milord daje słowo, że
wyczyszczona, ze świeżym wapnem w wiadrze, tak dla koneserów bliższego kontaktu
z naturą), działająca kuchenka (herbata!), możliwość schowania się lub chociaż
młodocianych przed deszczem. Nawet przydał się raz stary telewizor z
podłączonym pendrivem, na którym upchnęliśmy kilka bajek…
Na zewnątrz pod wiatą
ustawiliśmy krzesła, fotele i taborety, zsunęliśmy stoliki różnej wielkości, a
na kilku cegłach obok wiaty położyliśmy ruszt, co pozwoliło na opracowanie
sensownego menu, zwłaszcza w połączeniu z eksperymentalna metodą Milorda na pieczenie
ziemniaków w wielkiej donicy wypełnionej gorącym żarem.
Ze względu na powyżej opisane luksusy, w tempie
godnym mistrzów realizacji życiowych typu slow, już w sześć lat od zakupienia
nieruchomości, udało się w lecie 2018r. kilka razy zorganizować spotkania z
rodziną i przyjaciółmi, podczas których młodzież w wieku 2-7 lat zajmowała się
dekonstrukcją glinianego pagórka, dłubaniem patykami w ognisku, konsumpcją
kiełbas z grilla oraz ogólnie rzucaniem w siebie nawzajem rozmaitymi zabawkami,
jak np. kawałek porządnej poniemieckiej cegły lub kępami traw. Dziwnym trafem
nikt się nie nudził, nikt nie prosił o bajkę, nie marudził o Playstation,
telefon taty czy cokolwiek cyfrowego. Naprawdę – słowo - wystarczy gliniana
górka, patyki, kamienie i można bawić się godzinami.
Dorośli w tym czasie grzebali na strychu lub pod
wiatą, gdzie Milord przeniósł część klamotów, zapewne celem ekspozycji, wywietrzenia
dekad kurzu i ogólnie, żeby odgruzować przestrzeń. Pozostałe sposoby spędzania
wolnego czasu w Bogusławicach to spektakularne gubienie lotki podczas gdy w „Padingtona”
(szwagrowi zgubiłam ze dwie, a trzecia wpadła na dach), dekadenckie dyskusje w
oparach absurdu, dyskretna emigracja wewnętrzna, a także rozważanie
przydatności kilku eksponatów z bogatej kolekcji Milorda.
Tak szczerze, to nadal nieco nurtuje mnie ten
manekin, ale nie będę drążyć tematu.
Jako że minęło już prawie kolejne pół roku,
wybraliśmy się na inspekcję. Oczywiście jakiś czas temu Milord wspominał, że
zaczął malowanie, ale nie sądziłam, że kuchnia i pokój są już zrobione, z
szafkami i drzwiami
od zaprzyjaźnionego osteopaty włącznie.
Podczas każdej wizyty tam wędruję na strych i przekopuję
się przez pagórki przedmiotów. Zawsze się znajdzie cos intrygującego, pozornie
nieprzydatnego… Tym razem np. obraz upadłych słoneczników z wielkim cycem VanKlompaCzyCoś.
A także żyrandol, drewniany okap, stary koszyk, który
przymocuję do bagażnika roweru, poza tym drewniana podstawka, wieszaki na
doniczki i piękna, dorodna sztaluga oraz kilka ram.
Poza tym domek stoi, jest coraz bardziej uroczy, w
ogóle już nie śmierdzi wilgocią. Teraz zaczyna pachnieć drewnem, remontem i
zaproszeniem kolejnych gości. No, jak tylko wiosna rozbuja się na dobre, to się
zacznie.
Na koniec wizyty okazało się, że w jednej z walizek
spała mucha. Niechcący ją obudziliśmy i pojechała z nami do Wrocławia.
Zaszaleje, a potem wróci na wioskę i opowie koleżankom, jak się bawić w sobotę
we Wrocławiu.